Minął rok, odkąd jestem w Ohanie, czyli międzynarodowej grupie improwizatorów z całej Europy. Spotykamy się trzy razy w roku, by razem pracować, rozwijać się i budować sieć rozpiętą na całym Starym Kontynencie. W międzyczasie, miałam przyjemność uczestniczyć w dwóch międzynarodowych festiwalach, występować i uczyć się – na BIG IF w Barcelonie i IMPRO Amsterdam, w tymże mieście pełnym szalonych rowerzystów.

Otworzyłam furtkę swojego podwórka i odkryłam, że świat jest bardzo duży.

Jednak nie do końca chcę powiedzieć o tym, co zobaczyłam po tamtej stronie furtki, a co zobaczyłam na swoim podwórku, patrząc w drugiej strony płotu. Czyli o tym, jak spojrzałam na polskie impro z dystansu i czego mnie to nauczyło.

  1. Jest lepiej, niż nam się wydaje. Oglądając występy w Barcelonie i Amsterdamie odetchnęłam z ulgą – jest tam dużo świetnego impro, ale są też zupełnie normalne, fajne występy, jak i zdarzają się słabsze, nudnawe, albo irytujące. Ale jestem pewna, że z naszym impro z górnej półki (mam na myśli słuchających i odważnych improwizatorów) nie mamy się czego wstydzić. A się wstydzimy i się boimy. Co ciekawe, w Barcelonie, gdzie w kilku spektaklach grały Polki, usłyszałam na koniec festiwalu, że mamy bardzo dobre i silne kobiety-improwizatorki w tej Polsce. Zachęcam, odkrywajcie świat. Wiele festiwali przyjmuje zgłoszenia indywidualnych improwizatorów, dzięki czemu możecie zagrać w mixach, czyli międzynarodowych składach, gdzie nikt się nie zna. Zgłaszajcie się też ze swoimi grupami i formatami. A jeśli Was nie przyjmą całą grupą, to (nie licząc możliwego braku doświadczenia i tego, że dostają setki zgłoszeń) prawdopodobnie dlatego, że..
  2. Dużo u nas jeszcze niecharakterystycznego impro. To już nie jest moment, kiedy każdy robi „po prostu impro”, a na polskie festiwale zaprasza się tych, co „robią je lepiej, niż inni”. No dobra, jeszcze trochę jest, ale to się zmienia. A jeśli chcecie zostać wzięci pod uwagę na festiwalu za granicą, nikogo nie obchodzi to, ile lat robicie impro, tylko jaki macie na nie pomysł. Czy gracie w jakimś konkretnym stylu? Mieszacie sztuki? Macie coś ważnego do powiedzenia? Jesteście jedyni w swoim rodzaju, czy jesteście tacy, jak wszyscy? Głównym rozróżnikiem polskiego impro jest aktualnie to, jaką sugestię bierzemy od widowni. A skoro już o tym mowa…
  3. Rozmawiając z widownią, oczekujemy nowych odpowiedzi, zadając wciąż te same pytania. W jakim jesteśmy miejscu? Kim oni są? Podajcie mi jedno słowo… a później śmiejemy się, bądź narzekamy, że dostajemy prosektorium, kościół, cmentarz i związki homoseksualne, w 80% przypadków pytania o relację dwóch mężczyzn. A można w tak różny sposób rozmawiać z widownią. ROZMAWIAĆ. Zejść ze sceny. Zaprosić kogoś na scenę. Podzielić się swoją historią i poprosić widzów o rewanż. Poprosić o dokończenie zdania. O rym. O opisanie uczuć, miejsc. O wydawanie dźwięków. Czemu widz ma być kreatywny, jak widzi, że improwizator nie jest?
  4. Nie ustawajmy w poszukiwaniach. W Amsterdamie, poza głównym programem odbywały się tak zwane Late Night Shows, podczas których mogliśmy zobaczyć spektakle charakterystyczne, nowe lub eksperymentalne. I tak na przykład Phill Lunn zagrał improwizowany recital Divy, panny Rodriguez, (charakteryzacja 100%) który zaczął od sugestii Kwiaty i zdobył moje serce od pierwszej piosenki, w której śpiewa do mężczyzny „czemu dajesz mi kwiaty, które umrą za trzy dni? Co próbujesz mi powiedzieć, że nasza miłość też zaraz umrze? Dlaczego nie dasz mi kaktusa, który wszystko zniesie?” Występy mogły być ciekawe formalnie, jak nasz Sidekicks Ohany, w którym opowiadamy o postaciach drugoplanowych z epicką historią w tle (inspirowany sztuką „Rosencrantz i Guldenstein nie żyją”). Mogły być też być z misją, jak „The Minority Report” grupy Black Out, gdzie czarnoskórzy improwizatorzy z USA poruszali tematy nietolerancji i problemów społecznych (słyszałam, że w przezabawny sposób, czego nie mogłam doświadczyć, bo byłam wtedy na scenie). Mogły edukować i mieszać formy wyrazu, jak „What makes you you” rumuńskiej grupy Improvisneyland, którzy między aktami rozmawiali z widzami o charakterystykach ich narodów i puszczali filmy opowiadające o różnych regionach ich kraju. W Barcelonie brytyjska grupa Maydeys zagrała musical w stylu Tima Burtona (w kostiumach i charakteryzacji w tym stylu). Duet Sugar Rocket Factory zagrał historię w świecie Dickensa. Amerykanie z Parallelogramophonograph (gratuluję nazwy równie łatwej i krótkiej jak W Gorącej Wodzie Kompani) zagrali impro a’la francuska farsa (też w kostiumach). Neil +1 zagrał formę z widzem, który po raz pierwszy był na impro. Dróg jest mnóstwo. Odkrywajmy nowe.
  5. Odpocznijmy od negatywnych emocji, od kłótni, konfliktów, od niezadowolenia i krytykowania. To jest główna obserwacja, która mnie uderzyła i słyszałam ją z zewnątrz. Be positive! You like each other! Wykrzykuje Laura Doorneweerd na początku warsztatów i uspokaja mnie, że nie tylko my mamy ten problem. Dlaczego tak często u nas postaci się nie lubią? Nawet, jak grają małżeństwa, to albo się kłócą, albo traktują, jak „swoją starą”. Dlaczego tak mało u nas bliskości na scenie? Dlaczego nawet miłość gra się w odległości dwóch metrów, nikt się nie dotknie, nikt nie powie czule, nie przytuli? Dlaczego, kiedy ktoś wchodzi na scenę, tak często słyszę od postaci już tam będącej „tylko nie on…”? Dlaczego niektórym się wydaje, że gdy zagramy scenę ciężką, jak polskie kino, to dopiero sięgniemy Sztuki? Część studentów się ze mną spierała, mówiąc, że oni nie chcą grać pozytywnie, bo to nudy i płycizna. Cóż, to temat na oddzielny post. Ale tym, którzy tak uważają, dedykuję nasz ostatni występ kończący międzynarodowy weekend warsztatowy, który organizowałam w Gdańsku, w którym graliśmy: Sinimaria Tomperi, Enna-Matilda Kukkola i Markus Kaustell z Finlandii, i Laura Doorneweerd i Jochem Meijer z Amsterdamu. Zastanówcie się, jaki był bilans energii negatywnej do pozytywnej.
  6. Słuchajmy się. Słuchajmy się. Po trzykroć słuchajmy się. Zdarza mi się słyszeć, „występ nie poszedł, bo scena była za mała.” „Bo za rzadko się widzimy.” „Bo nie podpasował mi temat.” Nie. Nie poszedł, bo się nie słuchaliśmy. Bo nie czuliśmy się odpowiedzialni za scenę, w której nie graliśmy. Bo nie wchodziliśmy na scenę, kiedy byliśmy potrzebni, bo woleliśmy zagrać w super scenie, niż być odpowiedzialni za każdą. Bo wątpiliśmy w innych, bo kiedy ktoś rzucał propozycję, nie reagowaliśmy jak na najlepszy pomysł pod słońcem, tylko się wahaliśmy, po czym robiśmy „mm no doobra”. Słyszałam nawet opinie „kiedy coś idzie nie po mojej myśli, to się złoszczę na współgrających, bo zrobili to źle”. To się nie godzi. Występy z Ohaną w Barcelonie i Gdańsku, cała masa występów w zmiksowanych składach w Barcelonie i Amsterdamie utwierdziły mnie w przekonaniu, że można spotykać się trzy razy w roku i zagrać, w 6 czy w 11 osób tak, jakbyśmy trenowali codziennie. Ba, można ludzi widzieć po raz pierwszy w życiu i tak zagrać na festiwalu. Bo ludzie się słuchają. I grają tak, żeby partner wyglądał zajebiście. I grają wedle zasad, o których mówili na warsztatach i Jacob Banigan, i Jay Sukow – Impro to jak wziąć przyjaciela za rękę i biec w dół zbocza. Impro to jak zjeżdżanie razem na sankach z górki.
  7. Rok temu zawyrokowałam, że Trójmiejskie impro kończy erę grup, a wchodzi w erę projektów. Zmiana polegała na tym, że nie trzeba już było mieć swojej grupy, by występować na scenie. Proces przyspieszony został rozpadem kilku młodszych i starszych grup, więc naturalnym zwrotem okazały się mixy. Ta era też się kiedyś skończy, kiedy zmęczymy się licznymi romansami, a zatęsknimy za stałym związkiem. Jednakże ta zmiana bardzo zbliżyła nas do Europy. Trenowanie z własną grupą pozwala nam stworzyć prawie że metafizyczny związek na scenie, ale granie z innymi ludźmi pozwala nam wychodzić z najcieplejszego kącika naszego podwórka, gdzie jest bezpiecznie, by się rozwinąć. Czasem widzę, jak improwizator dobrze funkcjonujący w swojej grupie, zestawiony z innymi na scenie, przestaje słuchać. I naszła mnie refleksja, że w swojej grupie wcale lepiej nie słucha – lepiej zna innych. Wie, czego się spodziewać, może kończyć zdanie za drugą osobę, ale często wprawne oko wychwyci brak uwagi i poświęcenia z jego strony – bo w końcu i tak wie, czego się spodziewać. Twórzmy różne projekty, by być lepszymi improwizatorami. Otaczajmy się ludźmi, którzy dodają nam energii, a nie ją zabierają. Bawmy się temperamentami, dobierając obsady do konkretnych projektów. Dlaczego nie stworzyć spektaklu, jak to robią w Texasie (opowiadała Kaci Beeler na warsztacie Theatre! Make it happen w Barcelonie), np. W klimacie Woody’ego Allena, przygotować format, scenografię i zorganizować casting na obsadę, by zobaczyć, kto najlepiej się odnajdzie w świecie Allena?
  8. Impro nie musi się ograniczać do osób improwizujących na scenie. Dwie rzeczy rzuciły mi się w oczy na festiwalach. Po pierwsze, muzycy. Kształćmy muzyków pod kątem impro! Improwizatorów u nas przybywa lawinowo z każdym dniem, muzyków dalej pozostaje kilku. Niedawno jeszcze myślałam, że samo pianino podczas występu to ograniczony zestaw klimatów, aż w Barcelonie usłyszałam Sachę Hoedemaker’a, który zwykłymi klawiszami, bez żadnych efektów dźwiękowych robił wszystko (nawet w spektaklu po katalońsku, którego nie rozumiał). Ale nie liczcie na to, że muzyk od razu namaluje Wam świat, dla niego to też odkrywanie i rozwijanie nowych umiejętności. Jeśli jesteście na początku swojej drogi, polecam od razu zaangażować muzyka do składu, (szkoły muzyczne mają wielu otwartych na impro muzyków) i odkrywajcie możliwości impro razem. Poza tym, w zespole Speechless (o którym w następnym akapicie) gra DJ Mama Cutsworth z Kanady, babeczka, która ze swoim stołem dj-skim i dwoma deckami tworzy dla niemego spektaklu całe światy, pełne muzyki, fal, niepokoju, nadziei. Jak się okazuje, można robić jeszcze więcej, a w Amsterdamie nad spektaklami (ku mojej radości, nad naszym też) czuwał Emil Struijker Boudier, który nie dość, że puszcza muzykę wtedy, kiedy trzeba, to jeszcze operuje światłami, tworząc nastroje, kolory, mroki i światła, a do tego często sam kończy sceny wyciemnieniami! Tacy ludzie to skarb dla improwizatorów, bo nie dość, że wnoszą to, czego samy nie jesteśmy w stanie wnieść, to dodatkowo czują impro, emocje i puenty tak samo dobrze, jak i nie lepiej od nas, patrząc z ukrycia. Korzystajmy z tych możliwości. Kształćmy techników, oświetleniowców, impro-dj’ów. Albo – kształćmy się na oświetleniowców i dj’ów. Wtedy zawsze ktoś z grupy może wskoczyć za konsoletę i zagrać muzyką, i blackoutem.
  9. Pokaż, nie mów. To jedna z tych zasad, do których się nie stosujemy. Polski język jest piękny i wyciskamy z niego, co się da. Ale przypomnijcie sobie ostatni występ po polsku, jaki zagraliście, bądź widzieliście. Ile z niego zrozumielibyście, gdybyście byli obcokrajowcami? Dobrze jest z tyłu głowy myśl, że na naszym występie jest ktoś, kto nie rozumie, co mówimy. To nam przypomina o ciele. Gadające głowy zostawmy Kieślowskiemu. W Barcelonie grupa Impro Acatomba grała po katalońsku, a były momenty, w których wręcz śmialiśmy się z żartów, tak byli zrozumiali przez swoją ekspresję i ciało! Natomiast w Amsterdamie wszyscy zakochali się w duecie kolumbijskich improwizatorów z kanadyjską dj-ką – Speechless – którzy w ogóle nie używają słów w swoich występach. Jeżdżą w trasy po Europie, więc któregoś dnia ich ściągnę i do nas na warsztaty. Ale nie trzeba być geniuszem, żeby zagrać bez słów, co pokazał jeden ze składów z mixów z Barcelony, spektakl niemy, do muzyki – jedna piosenka odpowiadała jednej historii. Ciekawą rzecz zaobserwowałam u siebie, kiedy zaczęłam improwizować po angielsku i kiedy obserwowałam na warsztatach naszych improwizatorów mówiących w tym języku. Mówimy mniej. Więcej robimy. Więcej słuchamy. Mówimy tylko to, co jest istotne, prosto w punkt, często emocje wychodzą na wierzch. Ograniczony zasób słów okazał się nową siłą. Po polsku, od razu tama się otwiera i zalewa niepotrzebnymi słowami wszystko inne. Poszerzajmy nasz wachlarz scenicznych umiejętności. Uczmy się ruchu. Tańca. Śpiewu.
  10. Spieszymy się. Nie dajemy sobie czasu na zarysowanie sceny. Boimy się ciszy. Będąc sami na scenie, wpadamy w panikę, oglądamy się na boki, żeby ktoś nas „uratował”, zamiast czymś się zająć i dać partnerowi powód, żeby wszedł. Albo, jakże często, wchodząc na scenę wywołujemy kogoś od razu z nami, żeby temu biedakowi, wchodzącemu w pustkę, opowiedzieć nasz pomysł na tę scenę (stojąc na niej). Będąc poza sceną, też często nie dajemy scenie czasu. Chwila ciszy = nuda, którą trzeba ratować. Na warsztatach w Barcelonie ktoś z trenerów powiedział „jest powód, że twoja postać jest teraz sama. Wykorzystaj tę sytuację. W jakich momentach w życiu zostajemy sami?”.
  11. To, czego nie mogę pominąć, to to, że my, Polacy jesteśmy najlepszymi kompanami przygód 🙂 rozkręcamy parkiety, kiedy nikt nawet nie myśli o tańcach, sprawiamy, że impreza przenosi się na dach, dyskutujemy o życiu na korytarzach do rana, gdy wszyscy już się wybawią, możemy spocząć, po chwili idziemy na warsztaty. Nie ma lepszej kompanii.

Wszyscy improwizatorzy mają ten trudno uchwytny, wspólny pierwiastek, na który składa się empatia, otwartość, poczucie humoru i poszukiwanie przygód. Nie ważne, czy jesteście z Polski, czy dowolnego krańca świata. Jak to ktoś powiedział – to dobre mordeczki 🙂

Integrujcie się. Poznawajcie improwizatorów z innych krajów, uczcie się od wszystkich możliwych trenerów – poza tym naszym wspólnym pierwiastkiem, jest mnóstwo różnic, które są kopalnią doświadczeń, przygód i mądrości. I to tyczy się i naszej rodzimej sceny, i całej reszty świata.

Nie zostawaj na swoim podwórku, świat jest tak wielki. Zrób ze świata swoje podwórko.